30.06.2013

Labyrinth

-Chciałabym, żeby przyszły gobliny i cię zabrały
130 sekund później…
- Chcę odzyskać brata, proszę.

Cytat ten dobrze oddaje klimat produkcji ufundowanej przez studio Lucasfilm. Nie wiadomo jak przyjąłbym go w latach osiemdziesiątych, oceniam go jednak przez pryzmat czasów dzisiejszych, bez sentymentów i wspomnień; może właśnie to sprawia, że czuję się lekko skonfundowany

Wrażenie takie nie opuszczało mnie od samego początku, aż do very end tej pokręconej historii granej przez pięciu aktorów, w tym przez Davida Bowiego.
Bowiego słychać już na samym początku. W ogóle, film to amerykańska odpowiedź na wydaną dwa lata przed nim Niekończącą się opowieść. Od niemieckiego konkurenta jest lepsza, ale... cóż, nie oznacza to dla mnie niczego, gdyż ostatnich 20 minut Niekończącej się opowieści po prostu nie dałem rady przetrwać. Za obraz odpowiada reżyser The Dark Crystal, Jim Henson. Z The Dark Crystal, wizualnie bardzo podobnym do recenzowanego filmu, zapoznałem się rok temu i z miejsca stał się jedną z moich ulubionych pozycji. Klimat, tajemniczość, strach, niepewność. Tutaj z kolei brakuje praktycznie wszystkiego.
Słychać więc tego Bowiego. Widać także sowę, jedną z pierwszych, w pełni animowanych komputerowo sów w napisach początkowych. Ale potem nadchodzi właściwy Labyrinth i następuje zderzenie z rzeczywistością. Chciałoby się powiedzieć: szarą rzeczywistością, lecz nawet tak elementarna litość nam nie będzie dana. Rzeczywistość jest bowiem… różowa.
Róż/biel, naszyjniki z perły i wesoła muzyczka, słowem niedzielne przedpołudnie z latami 80 na Polsacie. Poznajemy historię bardzo denerwującej bohaterki o imieniu Sarah. Jak sama o sobie mówi jest praktycznie niewolnikiem swojej macochy, a od siebie dodam, że chodzi o pilnowanie macoszego dziecka, bycie nierozumianym i, że ma brzydko urządzony pokój. To z pokojem było akurat moim odczuciem.

Dziewczyna ma 16 lat (wnioskując z wieku aktorki w trakcie grania i charakteryzacji), a zamiast wychodzić powoli w świat, przywdziewa do lustra tekturową koronę i oskarża niemowlę o zabranie pluszowego misia, Lancelota. Lata osiemdziesiąte, przepraszam, nie rozumiem was i nie chcę zrozumieć.
Przychodzi w końcu taki moment, w którym nie wytrzymuje i recytuje magiczną formułkę do Jaretha (David Bowie). Charakteryzacja Jaretha również gwarantuje nam wizytę u stomatologa, ból zębów jest odczuwalny. Włosy w stylu Limahla za czasów największej świetności (zgadnijcie na fali czego…), niemoralnie obcisłe spodnie żywcem zabrane jakiemuś kolarzowi...
Sytuację z odebraniem dziecka znamy z cytatu u góry. Jareth przybywa, aby zaoferować jej w zamian spojrzenie w głąb serca, lecz ta… zmienia zdanie. Za późno.
Nie mając ani rybek, ani akwarium, obdarzona zostaje w zamian trzynastoma godzinami (szczęściem czasu filmowego, który z resztą później zostaje jeszcze skrócony na jej własne życzenie) w celu odnalezienia brata w tajemniczym labiryncie. Witamy we właściwym filmie, tu już jest, paradoksalnie, nieco normalniej…
            Sposób przedstawienia akcji to typowe dla tego okresu, bardzo klimatyczne rysowane krajobrazy, a zamiast komputerowych goblinów mamy kukiełki, albo żywych aktorów. Wizualnie nadrabia stracony dystans do Mrocznego Kryształu- ale tylko dlatego, że jest z tej samej kinematograficznej rodziny.

            Jeśli chodzi o bohaterów wspierających Sarę, są to: niziołek maruder, wielki gamoń o złotym sercu, oraz mały narwaniec. Liczyłem w tej materii na coś bardziej odkrywczego, aczkolwiek być może podszedłem do tego w sposób odmienny od wyobrażeń twórców, może zależało im na tym, aby byli oni łatwi do zdefiniowania przez młodszych widzów. Jareth też nie należy do wybitnych szatanów kina- co i rusz serwuje dla dziecka małe pokazy karaoke rozluźniające atmosferę, tylko po co w takim razie kreowanie uniwersum pełnego uciśnionych, zgarbionych i dręczonych, Bogu ducha winnych stworzeń?
Party hard u Jaretha

Z pewnością charakter tamtych czasów, nieco inna wizja tego, w jakim wieku powinno się przystępować do pewnych schematów, zachowań, zwyczajów itp., kierowała umysłami lat osiemdziesiątych w tej kwestii, ale dla mnie łączenie baśni o dosyć ciężkim wizualnie odbiorze z wesołymi piosenkami i bohaterami o gołębich sercach i takimże móżdżku jest niezbyt trafione. 
           Oglądałem wiele japońskich tak zwanych dziwnych rzeczy, wszystkie bez wyjątku przyjąłem, bo mimo całej niezwykłości i egzotyki mangi, anime i azjatyckiej kinematografii, kierowała tym zawsze jakaś logika. Tu jej nie ma; zespawane jest kino familijne z uczynkami Sary, które powinny być wręcz tępione. Zakładając, że jest ona (symbolicznie) świadoma swojej (magicznej) władzy, z chęcią pozbywa się bezbronnego dziecka. Film opowiada w prawdzie o próbach jego odzyskania, ale to już było, i nie wróci więcej… 
                Już bez spoilerów, misja się powiedzie, koniec końców oddaje bratu misia Lancelota, a w zamian... w zamian dostaje cały pokój wyimaginowanych postaci które na zawsze zostają jej przyjaciółmi. Gdzie tu sens? Gdzie moralność?


*oglądalnowalność (coś jak grywalność, tylko że dla filmu): 4
*klimat:4
*bohaterowie:5
*dźwięk:4
*wizualnie:7
*moje prywatne odczucia:4
----------
a więc łącznie: 4,5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz