13.07.2013

Jing mo fung wan: Chen Zhen

-Chińczycy nie są chorobą Azji!
Sztandarowe motto tej produkcji

            …A po polsku Powrót legendarnej pięści, natomiast kierując sie tytułem angielskim: The Legend Of Chen Zhen. Tak oto prezentuje się nam film tematycznie najbliżej związany ze Wściekłymi pięściami (z Brucem Lee), oraz Legendarną Pięścią (Jet Li). Zacne grono, patrząc chociażby na panów w nich występujących. Tylko cóż z tego?
           Tytułowe pięści należą do, notabene również tytułowego, Chena Zhena. Weteran wojenny walczący w Europie, pełen trosk i przeżyć wraca do uciemiężonego przez złowieszczą Japonię… tfu! jAPONIĘ, Szanghaju, do lokalu swojego dobrego znajomego, Liu Yutiana. Jego misją, jak i przesłaniem całego obrazu jest pozbycie się z miasta wszystkiego, co nie jest native speakerem języka Państwa Środka.
Powiedzieć o tym filmie stronniczy, to jak… nie wiem, powiedzieć o Gandalfie Białym, że jest biały? Mamy tu pełną paletę propagandowych chwytów, od których w pewnym momencie chcemy się uwolnić, rzucając czymś w telewizor i krzycznąć: ,,Lenin wiecznie żywy!’’. Japończycy przedstawiani są nam jako Całe I Jedyne Zło Tego Świata, powód upadku Adama i Ewy, pięta achillesowa rodzaju ludzkiego, Justin Bieber muzyki rozrywkowej. Personifikuje to groteskowo zarysowana postać pułkownika Chikaraishiego (diabła), o którym dowiadujemy się że jest:
-Awanturnikiem
-Kłamcą
-Psychopatą
-Mordercą
-Hazardzistą
-Oszustem     
-Tchórzem
-Słabym wojownikiem
-Damskim bokserem
-Chciwcem
W tym wszystkim brakuje wyczucia i dobrego smaku w ukazaniu negatywnych charakterów; intryga jest szyta grubymi nićmi, i to w kolorze czerwonym. Prowokacje i zamachy, napady i morderstwa, siatka szpiegów. Japończycy nie cofną się przed niczym, aby Szanghaj wpadł w ich ręce. Cała Europa patrzy bezsilnie, tymczasem chiński proletariat dzielnie walczy z intruzami (a każde jego sięgnięcie po broń jest głęboko moralnie uzasadnione i oczywiście albo w równej walce, albo gdy przeciwnicy mają przewagę liczebną)
No dobrze a co z muzyką, co z akcją? Panowie, nie róbmy polityki! Wypowiedzi są nagrywane w studiu, albo na takie brzmią; niech nikt się jednak nie podziewa, że w moich uszach brzmi to w jakikolwiek sposób lepiej. Przywodzą one na myśl seriale za czasów głębokiej komuny. Technicznie praca kamery nie zachwyca, nie powoduje jednak zawału. Nie zwracamy na nią uwagi, co jest swego rodzaju zaletą, na pewno nie wadą.
Do Zhena dołącza niemal na początku Kiki, piosenkarka z klubu Liu Yutiana. Jej kreacja w jakiś sposób przypomina mi Marion Cotillard, natomiast dopiero po seansie dopatrzyłem się, że grająca ją Qi Shu występowała w… Transporterze (czarne BMW+ Jason Statham), którego wspominam jako najlepszą część cyklu, oraz jako jeden z lepszych filmów typu light-weight.  Donnie Yen, czyli bohater główny, znalazł się na planie Blade II, Hero i Rycerzy z Szanghaju, zaznaczam jednak słowa znalazł się; nie były to główne role, ciężko mi sobie po długim czasie przypomnieć kim tam był.
Z łatwością dobrnąłem do napisów końcowych, co może zdziwić; jest tak głównie z powodu zaciekawienia mnie swoją przeciętnością. Kto wie, może to jest właśnie metoda w tym szaleństwie? Przyznam szczerze: akcja jest wartka, ale z trudem twórcom przychodzi odnalezienie środka ciężkości. Intryga jest prosta w teorii, lecz miejscami zbyt pogmatwana, a Chińczycy pokazani są w sposób maksymalnie pokrętny, celem wybielenia ich postawy w tym konflikcie. Koniec końców, nie żałuję, że się na Jing mo fung wan: Chen Zhen skusiłem. Uświadomiło mi to różnicę, między filmem, a Filmem, pisanym z dużej litery.




*oglądalnowalność (coś jak grywalność, tylko że dla filmu): 5
*klimat:4,5
*bohaterowie:3
*dźwięk:3
*wizualnie:4,5
*moje prywatne odczucia:3,5
----------
a więc łącznie: 3,9

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz